Jerzy Podbrożny: Grę w Zagłębiu wspominam bardzo dobrze | #75latZL
Wracamy do cyklu wywiadów, w którym rozmawiamy z byłymi zawodnikami KGHM Zagłębia Lubin, którzy zapisali się w historii naszego Klubu. Tym razem chcemy przybliżyć Państwu sylwetkę Jerzego Podbrożnego, który grał w KGHM Zagłębiu Lubin może niewielki okres czasu, lecz został zapamiętany bardzo dobrze przez kibiców Miedziowych. Zapraszamy do poznania bliżej kariery Pana Jerzego, jego wspomnień z gry w Zagłębiu, opowieści o Lidze Mistrzów czy grze przeciwko np. Roberto Carlosowi.
7 gru 2021 13:30
Fot. Zagłębie Lubin S.A.
Autor Zagłębie Lubin S.A.
Udostępnij
Inne
Jak to u Pana się zaczęło? Czy piłka nożna była od razu na pierwszym miejscu, czy w młodości próbował Pan sił w innych dyscyplinach sportowych?
- Swoją karierę sportową pierw zaczynałem od gimnastyki sportowej, skakanie na ścieżce czy robienie salt na trampolinie. Jednocześnie w niedługim czasie zacząłem także grę w piłkę. Na początku trenowałem zarówno lekkoatletykę jak i piłkę nożną, lecz potem w wieku 10 lat trafiłem do klubu piłkarskiego. Stało się to po turnieju organizowanym przez mój późniejszy klub, podczas którego zdobyłem dziesięć bramek w czterech spotkaniach, do tego miałem blisko do klubu i tak się stało, że trafiłem do Polnej Przemyśl. W szkole dodatkowo trenowałem sporty szybkościowe czy skoki w dal.
Przy tej okazji chciałbym zapytać o Pana pseudonim boiskowy ,,Guma”. Czy to miało związek z Pana przeszłością i właśnie treningiem różnych dyscyplin sportowych w tym gimnastyki?
- Wbrew pozorom nie miało to znaczenia, ponieważ pomimo treningu gimnastyki nie byłem aż tak rozciągnięty jak inni. Myślę, że bardziej wzięło się to z tego, że w tamtym czasach kupowało się popularne gumy ,,Donaldy” w Pewexie i kiedyś sporo się tego żuło, stąd myślę wziął się ten pseudonim, choć sam do końca już nie pamiętam skąd tak naprawdę się wziął.
Pierwszy ważny krok w Pana karierze piłkarskiej to był transfer do Igloopolu Dębica, z którą awansował Pan do I ligi i spędził tam pierwszy udany sezon, zwieńczony kilkoma bramkami. Jakie uczucia towarzyszyły młodemu wtedy zawodnikowi?
- Pierwszy ważny krok w mojej karierze myślę to okres gry w Resovii Rzeszów, do której przeszedłem z Polnej Przemyśl. Rzeszowianie grali wtedy na poziomie II ligi (dzisiejsza I liga). Spędziłem tam trzy lata, po czym przeszedłem do Igloopolu Dębica, z którym udało się awansować do dzisiejszej Ekstraklasy. Dawna druga liga była trudną ligą w tamtym czasie, była mocno siłowa i bardzo często brakowało czasu, by choćby przyjąć dobrze piłkę, bo już ktoś czekał obok i walczył o nią. Ale pomimo tego wydaje mi się, że dobrze się zaprezentowałem, co zaprocentowało transferem właśnie do Igloopolu, z którym udało nam się awansować i ta gra w I lidze była zupełnie inna. Byłem przygotowany na to, że tak jak szczebel niżej, ktoś będzie mnie cały czas atakował z tyłu po przyjęciu piłki, a to okazało się co innego, bo jak przyjmowałem piłkę, to miałem całkiem sporo miejsca, dzięki czemu mogłem się obrócić i nieraz wykorzystywać swoją szybkość.
Po roku gry w I lidze w Igloopolu przyszedł czas na transfer do Lecha Poznań, w którym święcił Pan swoje pierwsze sukcesy zarówno indywidualne, jak i zespołowe. Jak wspomina Pan grę w ,,Kolejorzu”?
- Mile wspominam ten czas, w samym klubie i wokół klubu panowała wtedy znakomita atmosfera. Mieliśmy dobry zespół, byliśmy dla siebie świetnymi kolegami, co zaprocentowało dwoma tytułami mistrzowskimi, a sam dwukrotnie zdobywałem koronę króla strzelców I ligi. Zabrakło do szczęścia tylko awansu do Ligi Mistrzów. Pomimo dwóch podejść, ta sztuka się nam nie udawała, bo przeciwnicy byli po prostu lepszym zespołem.
Podczas trzeciego sezonu gry w Poznaniu, odszedł Pan do Legii Warszawa. Jak wiadomo, transfery z Lecha do Legii i w drugą stronę, są dziś często dosyć burzliwe. A jak to było w Pana przypadku?
- Tak naprawdę miałem pierwotnie wyjechać i kontynuować swoją karierę w Niemczech, ale okazało się, że sponsor, który kupił mnie do Lecha, nie mógł się dogadać z tamtym klubem. Po powrocie z Niemiec, dowiedziałem się, że jest propozycja z Legii Warszawa i mogę odejść, bo w klubie chciano postawić na młodszych zawodników, a sam miałem wtedy już 28 lat. Mało osób wie, że to nie tylko była moja decyzja, ale także samego klubu z Poznania i tak trafiłem na ul. Łazienkowską. Dla mnie jako zawodnika transfer do Legii okazał się kolejnym dobrym krokiem, bo odnosiłem kolejne sukcesy indywidualne, jak i drużynowe, a także udało nam się awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów.
A jak Pana przyjęli kibice Legii? Jak wtedy odbierano transfery między Poznaniem a Warszawą?
- W Legii nie było żadnych problemów z przyjęciem. Pierwszy swój mecz w nowych barwach zagrałem nawet w Lubinie. Od początku czułem się lubiany przez kibiców Legii, a ja przeżyłem wtedy kolejny dobry okres, bo od marca do czerwca zdobyłem 11 bramek w lidze w 15 spotkaniach, dzięki czemu zdobyłem wtedy swój trzeci tytuł mistrzowski z rzędu.
Jeśli jesteśmy przy klubie ze Stolicy, to nie w sposób nie zapytać o grę w Lidze Mistrzów. Jakie to było uczucie zagrać w najbardziej prestiżowych rozgrywkach będąc zawodnikiem Polskiego klubu?
- Była to bardzo miła przygoda, jest taka adrenalina, gdy stoi się na środku boiska, a w tle rozbrzmiewa hymn Ligi Mistrzów. Do tego pełny stadion, który w nadkomplecie meldował się na miejscu już na dwie godziny przed samym spotkaniem. Atmosfera była fantastyczna i nigdy tego nie zapomnę. Cieszę się, że mogłem zagrać z polskim klubem w tej prawdziwej Lidze Mistrzów, bo w tamtym czasie faktycznie brali w niej udział tylko mistrzowie krajów, a nie jak to ma miejsce w obecnych czasach.
Po Legii przyszedł czas na pierwszy zagraniczny transfer. Wybór padł na hiszpańską drugoligową wtedy Meridę. Skąd akurat taki wybór?
- Był to bardziej przypadek, ponieważ na początku miałem odejść do Francji, do Montpellier. Byłem tam nawet na testach i kilku treningach. Pewnego razu zadzwonił do mnie telefon. Zadzwoniła do mnie Pani z Warszawy, która współpracowała wtedy z klubem z Meridy i zapytała się o możliwość mojego transferu do tego klubu. Ciekawostką był fakt, że interesowały ich tylko testy medyczne. Chyba byli pewni moich umiejętności i formy. Powiedziałem jej, że jeśli nie podpisze kontraktu we Francji, to możemy rozmawiać. Ostatecznie trafiłem do Hiszpanii, gdzie od razu przeszedłem testy medyczne i podpisałem kontrakt. Pojechałem od razu także na obóz i tak się stało, że zostałem tam na dłużej.
Gra w Hiszpanii może nie była najlepszym czasie w Pana karierze, lecz nie oznaczało to końca Pana sukcesów. W 1998 roku trafił Pan do MLS, do Chicago Fire, które wtedy debiutowało w tej lidze. Jednocześnie do klubu trafił Roman Kosecki i Piotr Nowak. Był to przypadek, czy bardziej zamierzone działanie ze strony klubu?
- To, że do klubu z Chicago trafiło trzech Polaków nie nazwałbym przypadkiem, bardziej przypadkiem bym nazwał, że akurat to nasza trójka tam trafiła. Wiem, że klub szukał i chciał dobrać nie tylko Polaków, lecz także po prostu dobrych zawodników. Tym bardziej, że był to premierowy sezon tej drużyny w MLS. Jednocześnie chciano wykorzystać fakt, że w Chicago mieszka wielu Polaków, którzy mogliby zapełnić stadion. Pierwszy do klubu trafił Piotr Nowak, a my z Romanem Koseckim mieliśmy później dojechać. Ostatecznie trafiłem do klubu ostatni, ponieważ przytrafiły się problemy w konsulacie z komputerami, przez co mogłem zagrać dopiero w trzecim spotkaniu. Spoza amerykańskich zawodników, w klubie był z nami Czech Lubos Kubik, a później dotarł do nas także meksykanin Jorge Campos, znany bramkarz, który przyciągnął na trybuny hiszpańskich kibiców. Transfery te miały podnieść zarówno poziom sportowy, jak i marketingowy.
W barwach Chicago Fire zdobył Pan zarówno mistrzostwo MLS jak i puchar ligi i to w pierwszym roku gry klubu w tej lidze. Jakie nastroje panowały wtedy?
- Nikt na początku oczywiście realnie nie myślał o tym. Celem klubu było dojście do fazy Play-off. Udało się nam ten cel zrealizować, a przy okazji udało nam się dojść na sam szczyt, dzięki czemu zdobyliśmy zarówno mistrzostwo jak i puchar. Na pewno jest to wielkim wydarzeniem dla klubu, tym bardziej, że jest to jedyne mistrzostwo zdobyte dotychczas przez klub z Chicago, choć minęły od tego czasu już 23 lata. Bardzo mile wspominam czas spędzony w Stanach Zjednoczonych.
A jak w tamtych czasach wyglądała MLS? Jak wiadomo, w USA królują bardziej koszykówka czy baseball. Jakie było wtedy zainteresowanie piłką nożną?
- W Ameryce piłka nożna nigdy nie będzie przodującą dyscypliną. Wiadomo, że koszykówka, futbol amerykański czy hokej na lodzie będą wyżej. Warto jednak podkreślić, że już wtedy każdy mecz był transmitowany w telewizji, także próbowano coś robić, by zainteresować piłką nożną większe grono odbiorców. Nie wiem, jak to wygląda teraz, ale myślę, że futbol w USA mimo wszystko nie będzie miał aż takiego zainteresowania, jak to ma miejsce nawet w Polsce.
Po przygodach w Hiszpanii i USA przyszedł czas na powrót do Polski. Trafił Pan do Lubina. Opowie Pan jak to się stało, że tak utytułowany piłkarz trafił do naszego klubu?
- Ktoś może powiedzieć, że wróciłem do Polski, bo miałem już 34 lata. Jest coś w tym, lecz cały czas czułem chęć i siły do gry. W Zagłębiu w tamtym czasie trenerem był Mirosław Jabłoński, z którym kilka lat wcześniej miałem okazję już pracować. Obyliśmy rozmowę, obydwoje wyraziliśmy chęć ponownej współpracy, ale najważniejsza decyzja należała do prezesa Jacka Kardeli. Jakiś czas później trener Jabłoński ponownie się odezwał, mówiąc mi, że prezes jest na tak, ale muszę mieć świadomość, że w Lubinie nie mogą mi zaoferować dużej stawki. Ja się tym nie przejmowałem, bo chciałem po prostu jeszcze grać w piłkę. Podpisałem pierw półroczny kontrakt. Swoją grą udało mi się zyskać aprobatę prezesa, który sam zaprosił mnie do gabinetu i zaproponował przedłużenie kontraktu.
Grając w Zagłębiu grał Pan z Dariuszem Żurawiem, Robertem Mioduszewskim i Jarosławem Krzyżanowskim, którzy są aktualnie trenerami w pierwszym zespole i zespole rezerw. Pamięta Pan wspólną grę z nimi? Jeśli tak to jak Pan wspomina ten czas?
- Oczywiście, że pamiętam! Robert Mioduszewski może nie był pierwszym wyborem trenera w tamtym czasie, lecz nie był tylko zawodnikiem rezerwowym. Dariusz Żuraw za to był bardzo pewnym punktem w obronie Zagłębia, niejednokrotnie zdobył bramkę głową po moim dośrodkowaniu. Jarosław Krzyżanowski to był zawodnik, który miał grać za mną wraz z Rafałem Majką. Nie było to łatwe zadanie, bo byłem w Lubinie typem zawodnika grającego jako ,,wolny elektron”, czyli jako zawodnik ofensywny, lecz nie przypisany do konkretnej pozycji w czasie meczu. Krzyżanowski wraz z Majką mieli być wtedy zawodnikami asekurującymi, którzy po odbiorze piłki starali się szukać zagrania do mnie, a ja już wtedy tylko czekałem na ruch Daniela Dubickiego czy Arkadiusza Klimka i jak oni tylko startowali, to ciężko było ich zatrzymać. W czasie gry w Zagłębiu zaliczyłem chyba najwięcej asyst w swojej karierze! Mimo zdobytych kilkunastu bramek dla klubu, cieszyłem się równie mocno ze zdobytych asyst.
Dzisiaj KGHM Zagłębie słynie z jednej z lepszych w Polsce akademii piłkarskich oraz bardzo dobrej infranstruktury. Wiadomo, że na początku XXI wieku w naszym kraju baza treningowa nie była na takim poziomie. A jak to wtedy wyglądało w Lubinie?
- Na pewno nie da się tego porównać. Wtedy w Lubinie były tak naprawdę trzy boiska - główna płyta na starym stadionie, Stadion Górniczy i odkryta płyta pomiędzy nimi, gdzie dobrze pamiętam, że często wiatr mocno wdawał się we znaki. Takie kiedyś były warunki, nikt nie narzekał, trzeba było trenować. Myślę, że gdybyśmy wtedy mieli takie warunki jak teraz panują w Polsce, to ta nasza piłka też już wtedy byłaby w lepszym miejscu niż była wtedy.
Pomimo tego, że w Lubinie spędził Pan tylko dwie rundy, to jednak dał się zapamiętać jako świetny zawodnik, którego do dziś dobrze wspominają kibice naszego klubu. A jak Pan wspomina ten okres w Zagłębiu?
- Bardzo dobrze wspominam grę w Zagłębiu. Udało nam się nawet zająć czwarte miejsce w tabeli, dzięki czemu zagraliśmy w pucharze Intertoto, chociaż przed sezonem chyba na to w klubie nie liczono. Ja czułem się w Lubinie bardzo dobrze, po latach mogę przyznać, że odejście z klubu było błędem, ale wtedy ambicja była na tyle duża, że chciałem jeszcze pod sam koniec kariery zagrać o mistrzostwo kraju z Pogonią Szczecin, która była wtedy na 1. miejscu po rundzie jesiennej. Myślę teraz, że był to mój błąd, bo mogłem tu zostać, zagrać jeszcze dwa lub trzy sezony. Miałem tu spokój jako piłkarz, dobrego trenera i spokojne życie. Życie jednak pisze różne scenariusze.
Jako piłkarz zagrał Pan w sześciu spotkaniach w reprezentacji Polski. Jakie uczucie towarzyszy w grze z ,,orzełkiem” na piersi?
- Na pewno jest to miłe wspomnienie, tylko szkoda, że tak mało było tych spotkań, a dodatkowo powołania przychodziły zawsze w trudniejszych okresach mojej kariery. Uważam, że gdy byłem w dobrej formie, udawało mi się zdobywać sporo bramek, to byłem pomijany w powołaniach, a gdy jednak forma spadała, to przychodziło. Myślę, że nie potrafiono wykorzystać tych dobrych momentów w mojej dyspozycji, przez co czuje spory niedosyt. Debiut w kadrze miałem w Szwecji, przegraliśmy wtedy 0:5, ja wszedłem w drugiej połowie i miałem piłkę przy nodze może trzy razy tylko, a i tak było to spowodowane własnym odbiorem przeciwnikowi. Brakowało wtedy takiego wspólnego zgrania z resztą chłopaków.
Przez wiele lat, miał Pan okazję zagrać przeciwko różnym piłkarzom. A który z nich był według Pana najlepszy, przeciwko któremu była okazja zagrać?
- Ciężko wybrać jednego zawodnika tak naprawdę. Grając w Meridzie, miałem okazję zagrać na Santiago Bernabeu przeciwko Realowi Madryt. Wtedy w składzie ,,Królewskich” zagrali tacy zawodnicy jak Roberto Carlos, Guti, Panucci, Hierro czy Redondo. Patrząc już na tych zawodników i ich kariery, to można z tego grona wybrać niejednego, który by pasował do wyboru.
Jako tak utytułowany zawodnik, zarówno indywidualnie jak i zespołowo, jakie mógłby Pan przekazać rady dla młodych zawodników, którzy dopiero wchodzą do seniorskiej piłki?
- Dzisiejsze czasy na pewno są inne niż za moich początków kariery. Myślę, że przede wszystkim ciężka praca zwłaszcza nad sobą. Piłka nożna wbrew pozorom to nie taki łatwy chleb, jaki się wielu wydaje. Trzeba tu także poświęcić dużo czasu i pracy na to, by osiągnąć zamierzone cele. Nie można podchodzić do gry w piłkę bez pełnego zaangażowania, bo wtedy ciężko osiągnąć sukces. Trzeba mieć założenie w głowie, że chce się coś osiągnąć. Praca zaczyna się na każdym treningu, ja zawsze powtarzam, że z treningu przekłada się wszystko na mecz. Jeśli się czegoś nie zrobi wtedy, to w meczu nie można zagrać na 100%. Moim zdaniem należy do treningu podchodzić bardzo poważnie i starać się wykonać ten trening najlepiej jak się potrafi i być może będą później tego efekty.
Jaki okres w Pana karierze najlepiej Pan wspomina?
- Patrząc na całą swoją karierę, to tak naprawdę nie mogę narzekać na całokształt. Ciężko wybrać jeden konkretny okres. Nie żałuję niczego po prostu. Może gdybym wyjechał z Lecha Poznań rok wcześniej do Niemiec, to moja kariera potoczyłaby się jeszcze lepiej, ale tak jak mówię, nie żałuję niczego, bo i tak jestem zadowolony z tego co udało mi się osiągnąć.
Czyli czuje się Pan spełniony jako piłkarz?
- Tak, choć czuje pewien niedosyt względem reprezentacji, aczkolwiek pomimo tego, myślę, że mogę czuć się spełniony.
Teraz po kilkunastu latach od zakończenia kariery, można Pana spotkać gdzieś na boisku? Trenuje Pan może jakiś zespół?
- Aktualnie, lecz bardziej rekreacyjnie prowadzę lokalny klub występujący w A klasie (Orzeł Kampinos). Ale jak wiadomo, ciężko jest pracować w takich zespołach, bo nie chcą chłopaki trenować i niekiedy ciężko zorganizować większą grupę na trening chociaż raz w tygodniu.
Można Pana gdzieś spotkać na stadionie, czy raczej bardziej wybór pada na mecze w telewizji?
- Z racji bliskości do Warszawy z miejscowości, w której mieszkam, czasem przyjeżdżam na mecze Legii. Chętnie również przyjadę do Lubina, by odwiedzić starych kolegów z boiska i czasów gry w Zagłębiu.