Mariusz Lewandowski: Nie zapominam, skąd pochodzę / Inne / KGHM Zagłębie Lubin
Mariusz Lewandowski: Nie zapominam, skąd pochodzę 5 paź

Mariusz Lewandowski: Nie zapominam, skąd pochodzę

66 występów w reprezentacji Polski, zdobyty Puchar UEFA, pięciokrotny mistrz Ukrainy. Najbardziej utytułowany wychowanek Zagłębia opowiada nam o swojej karierze, o tym, kto za karę zamknął go w szatnianej szafce, jak piłkarze Szachtara urządzali sobie rajdy po mieście oraz jak zyskał najlepszego przyjaciela. Zapraszamy do lektury.

5 paź 2017 14:32

Fot. Zagłębie Lubin, Tomasz Folta
Autor Zagłębie Lubin

Udostępnij

Inne

Jak to robisz, że mimo sukcesu sportowego i finansowego, które osiągnąłeś, pozostałeś po prostu normalnym człowiekiem?

(śmiech) Przede wszystkim nie wolno zapominać, skąd się człowiek wywodzi i trzeba zawsze być sobą. Dla mnie bardzo istotny jest również szacunek do rodziców, bo praktycznie całe życie zależy od tego, jak cię wychowali.

No i warto mieć wokół siebie mądrych i wartościowych przyjaciół, żeby nie zadzierać nosa. Bo jak będziesz nosił go wyżej niż inni, to zaraz ludzie zaczną się odwracać i nikt ci nie pomoże w trudnej sytuacji. A takich nie brakuje.

Ty wiesz o czym mówisz. Myślisz, że twój charakter ukształtował się właśnie przez te trudne początki w dorosłej piłce?

Charakter i ciężka praca sprawiły, że zaszedłem tak daleko. Wielu kibiców nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wyglądały moje początki, bo patrzy na efekt końcowy. A tych zawirowań - choćby tutaj w Zagłębiu - było naprawdę sporo. I dotknęły one nie tylko mnie, ale również mojego ojca, który był w Lubinie trenerem młodzieży.

Ale wydawało się, że wszystko szło zgodnie z planem. Do pierwszego zespołu trafiłeś przecież jako nastolatek. Jak to się stało?

Pamiętam, że w juniorach graliśmy jeszcze na żużlowym boisku sparing z pierwszą drużyną, którą prowadził wtedy Andrzej Strejlau. No i powiedzmy, że się w tym meczu wykazałem (śmiech). Wtedy trener Strejlau pozwolił mi trenować z pierwszą drużyną.

No a wtedy już nic innego się dla mnie nie liczyło. Poświęciłem się całkowicie treningom i, tak między Bogiem a prawdą, trochę zawalałem wtedy szkołę. Ale efekt osiągnąłem - w wieku 16 lat, pod wodzą trenera Topolskiego, zadebiutowałem w Ekstraklasie, a ogólnie w Zagłębiu zagrałem prawie 40 spotkań w lidze.

Wejście 16-latka do szatni, w której była ekipa z Radkiem Kałużnym, Darkiem Lewandowskim czy Mirkiem Dreszerem na czele, to chyba nie była najprostsza rzecz.

To były takie czasy, że ja na treningu stawiałem się godzinę wcześniej niż cała drużyna. Musiałem przynieść sprzęt z pralni, porozkładać przy szafce każdego zawodnika, później rozwiesić siatki na bramkach.

No i raz popełniłem błąd (śmiech). Mirek Dreszer nie mógł znaleźć swoich rękawic, bo mu ich nie położyłem na szafce. Podszedł do mnie i pyta: "Młody, a gdzie moje rękawice?". A ja nie dosłyszałem i nieopatrznie zapytałem: "co???

I się zaczęło. ?K", młody. Będziesz mi tu pyskował"!". No i wpakował mnie za fraki do szafki na sprzęt, oczywiście przekręcając kluczyk.

Trening się zaczął, a trener - nie pamiętam, czy to był jeszcze Strejlau czy już Dragan - dopiero po kilkunastu minutach zapytał się kolegów, gdzie jest młody Lewandowski? A młody Lewandowski zamknięty i skulony w szafce na buty (śmiech). Dopiero później przyszli i mnie wypuścili, a ja zbiegłem na trening.

Takie to były czasy, hierarchia była znacznie mocniejsza niż dziś. I moim zdaniem tak właśnie być powinno, oczywiście z zachowaniem umiaru.

Po dwóch pełnych sezonach zdecydowałeś się zmienić otoczenie.

Później zaczęły się wyjazdy na młodzieżówkę, do Lubina trafił trener Jabłoński, który miał do dyspozycji bardzo wielu zawodników i dla mnie zaczęło brakować miejsca. I to mimo faktu, że dopiero co podpisałem 5-letni kontrakt z Zagłębiem, postanowiłem odejść.

I stąd wypożyczenie na jedną rundę do Grodziska Wielkopolskiego?

Tak, wspólnie zdecydowaliśmy, że lepiej dla wszystkich będzie, gdy pójdę grać do Groclinu. I rzeczywiście wszyscy byli zadowoleni. Ja przez pół roku grałem w Grodzisku od deski do deski, trener Białek mi zaufał i stałem się jednym z kluczowych zawodników.

Ale po pół roku trzeba było wrócić do Lubina.

I wróciłem, choć w Grodzisku prezes Drzymała bardzo chciał mnie zatrzymać. Zresztą ja też chciałem dalej grać w Groclinie. Problem polegał na tym, że Zagłębie podyktowało zaporową cenę.

No i mamy te wspomniane wcześniej "zawirowania? "

Gdyby to chodziło tylko o kwestię transferu, to nie byłoby o czym mówić. Zagłębie nie musiało się na niego godzić, więc ja wróciłem do Lubina, gdzie miałem ważny kontrakt i chciałem przygotowywać się do rozgrywek z moim macierzystym klubem.

A tu niespodzianka. Nie mogłem trenować ani z pierwszym, ani z drugim zespołem - można powiedzieć, że miałem zakaz wstępu do klubu i przez dwa miesiące trenowałem w ogródku z ojcem.

I jak się skończyła ta historia? Dziś już wiemy, że ostatecznie do Grodziska trafiłeś.

Po tych dwóch miesiącach tak się zdenerwowałem, że "wjechałem" do gabinetu prezesa i powiedziałem, że kończę karierę. I że żadnych pieniędzy za mnie nie dostanie. Atmosfera była bardzo gęsta, a ja jako młody chłopak nie gryzłem się w język podczas tej wizyty. A jak wychodziłem to tak trzasnąłem drzwiami, że mało futryna nie wyleciała.

Po kilku minutach patrzę na telefon - dzwoni prezes. I mówi, żebym wracał, bo jest oferta ze Śląska Wrocław. Tyle że ja w Śląsku nie chciałem grać.

Zadzwoniłem więc do prezesa Groclinu Zbigniewa Drzymały i opowiedziałem, jak wygląda sytuacja. No i usłyszałem od niego tylko: ?jedź do tego Wrocławia, ale się nie dogadaj. Ja już dzwonie do Zagłębia?. Złożył taką ofertę, że przez Wrocław pojechałem do Grodziska i tam już podpisałem kontrakt.

Masz bardzo fajną cechę. Widać po tobie, że mimo tych kłód, które kiedyś tam pod nogami się pojawiały, to nie masz żalu do Zagłębia. Często bywasz w Lubinie i w klubie.

I nigdy go nie miałem. Żal był tylko do ludzi, którzy w tamtych latach pracowali w klubie. Najbardziej bolało mnie to, że nie zawsze kierowali się dobrem klubu, ale własnym dobrem. I prędzej czy później każdy z nich ugryzł się w język i uświadomił sobie, że to był błąd. A w zasadzie wielbłąd. A w Lubinie jestem dość często. Mam tu rodzinę, odwiedzam rodziców.

Wróciłeś do Grodziska po dwóch miesiącach "przepychanek". A tam czekała na ciebie przykra niespodzianka.

To znaczy?

Zaczęło się od koszulki, potem miejsce w autobusie, szafka w szatni?

(śmiech) Już wiem do czego pijesz. Po zakończeniu sezonu do Grodziska trafił Krzysiek Majda. Ja już wróciłem do Lubina, więc on przejął mój numer, usiadł na moim miejscu w szatni i w autobusie. No i po tych dwóch miesiącach wracam do szatni, a tam ktoś na moim miejscu. Więc się pytam: "Co ty tu k? robisz?!".

Ale Krzysiek nie odpuszczał. Wyszliśmy na trening i akurat trafiliśmy do przeciwnych drużyn. No i musiałem pokazać, kto tu rządzi. Drużyna stała, a my się wycinaliśmy równo z trawą. Trener się śmiał, chłopaki się śmiali, a nam się krew lała po nogach.

W autobusie też - wszyscy mieli po dwa miejsca, pełno wolnych siedzeń, ale my z Krzyśkiem we dwóch cisnęliśmy się na jednym miejscu, bo żaden nie chciał odpuścić (śmiech).

Ale po tym "krwawym" treningu podszedłem do niego i powiedziałem, że jest równym gościem. Przybiliśmy piątkę i do dziś jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.

Działo się w tym Grodzisku?

No, to była naprawdę mocna ekipa. Ja to łapałem po 9 kartek w sezonie, ale Piotrek (Stokowiec - red.) to miał po kilkanaście. I później się tylko wymieniali z Majdą, bo co chwilę musieli pauzować (śmiech).

Widać po twojej karierze, że masz dar zjednywania sobie prezesów. Dobrze żyłeś ze Zbigniewem Drzymałą, do dziś masz kontakt z Rinatem Achmetowem z Szachtara.

To prawda, nawet ostatnio Rinat miał urodziny, to zadzwoniłem z życzeniami. On też zawsze rewanżuje się tym samym. Zresztą Achmetow to człowiek, który zwraca uwagę na najmniejsze szczegóły.

A czy dobrze żyję z prezesami? Wydaje mi się, że z każdym trzeba dobrze żyć - czy to prezes, czy to woźny. Każdy pracuje na wynik drużyny i każdy klub powinien wiedzieć, że jeśli dobrze będzie na dole, to dobrze będzie i u góry.

Pamiętam, jak byłem jakiś czas temu przez kilka tygodni u Roberta Lewandowskiego w Bayernie. I to, co mnie uderzyło i bardzo się podobało, to że Guardiola wychodząc na trening witał się z każdym z osobna - z woźnym, panem od murawy, prezesem, dyrektorem. Do każdego jednakowe podejście.

Jeśli chcesz osiągnąć sukces, to musisz w ten sposób funkcjonować. I jeśli chcesz być traktowany poważnie, to traktuj w ten sam sposób innych.

Twój wyjazd na Ukrainę to była niespodzianka. Nigdy wcześniej nikt z polskich piłkarzy nie obierał takiego kierunku. Opowiedz o kulisach transferu do Szachtara.

To, że wyjechałem na wschód zawdzięczam tak naprawdę Włodzimierzowi Lubańskiemu, który był wtedy moim agentem. Pamiętam, że byłem wtedy na wczasach w Międzyzdrojach z dziewczyną i on cały czas mi trąbił przez telefon, żeby zdecydować się na ten transfer. "Jedź, jedź, jedź" - po 40 telefonów dziennie.

A ja mu mówię, że jestem na wczasach i nie będę się teraz tym zajmował. Poza tym, miałem propozycję z Legii Warszawa i FC Brugge - szczerze mówiąc skłaniałem się do którejś z tych opcji.

Ale Lubański swoje: ?jedź do tego Szachtara, proszę cię?. No i dla świętego spokoju powiedziałem, że pojadę. Wsiadamy do samolotu An-24. Malutkie to, dymi się z silnika, a ja przerażony. "Palimy się" - mówię do niego, ale ten mnie uspokaja, że to klimatyzacja.

Lądujemy w Doniecku, a tam Górny Śląsk - przemysłowe miasto, trochę przytłaczające. Ale przyjechaliśmy do bazy Szachtara i oczy mi z orbit wyleciały. Boiska podgrzewane, oświetlone, fenomenalne warunki - miazga. Jeszcze zabrali mnie na mecz, a tam 30 tys. ludzi. Nogi mi się ugięły jak to wszystko zobaczyłem.

I o decyzję było łatwiej?

Później spotkałem się z przedstawicielami klubu. Oni pokazali mi filozofię funkcjonowania Szachtara i pomysł, jaki ma na zespół właściciel. No i przekonali mnie, powiedziałem wtedy do Lubańskiego: "Dobra, idź negocjuj kontrakt".

Nawet nie zdążyłem zejść po schodach, a on już za mną leci. Ze trzy minuty minęły. A ja w szoku i pytam: "co się stało?". A on, że już się dogadali.

No to zadzwoniłem do rodziców i dziewczyny i mówię, że zostaję. A oni w szoku, bo plan był taki, że tylko zobaczę bazę a decyzję podejmę później.

Nie obawiałeś się? Nie suszyły ci głowy dziewczyna i mama, że się wybierasz w niebezpieczne rejony? Kilka lat wcześniej na stadionie Szachtara był przecież zamach terrorystyczny.

Były takie historie, ale ja podjąłem decyzję pod wpływem impulsu. Zresztą o ile dobrze pamiętam, to Szachtar chciał dwóch zawodników z Polski - oprócz mnie miał jechać jeszcze mój kolega z młodzieżówki Tomasz Ciesielski, ale ostatecznie się nie zdecydował. Więc pojechałem sam.

Od razu złapałeś kontakt z Rinatem Achmetowem, czy dopiero po jakimś czasie?

Tam wszyscy zawodnicy mieli kontakt z prezesem klubu. To jest niesamowity człowiek, wielki fanatyk piłki nożnej, a Szachtar to jego oczko w głowie. Nie wyobrażam sobie, jak klub mógłby funkcjonować bez niego.

Sam proces budowy zespołu to wielka filozofia Achmetowa, od której on ani na moment nie odchodził. Ktoś powie, że dzięki majątkowi jest mu łatwiej. Ale w Polsce też jest wielu bardzo bogatych ludzi, a jednak w piłkę nie inwestują. Bo widza w tym tylko biznes, a to tak nie do końca jest.

Achmetow wychodzi z założenia, że nie tylko zarabia w ten sposób pieniądze, ale też daje mieszkańcom Doniecka radość. Nie tylko przez piłkę, ale również koncerty i inne wydarzenia.

Byliście w związku z tym traktowani w szczególny sposób? Policja przymykała oko na przekroczenie prędkości?

Z policją to w ogóle były ciekawe historie. Zawsze była z tym kupa śmiechu. Po kilku latach zrobili nam dobry dojazd do bazy treningowej. Wcześniej były tam dziury i trzeba było na trening jeździć slalomem, więc jak położyli równiutki asfalt, to można było wypróbować możliwości nowych samochodów.

Długa ta droga nie była, ale z 8 kilometrów by się uzbierało. No i policja wiedziała, że to dobre miejsce. No i ustawiali się tam na kontrolę prędkości. Wybiegali zza winkla i próbowali nas łapać. Tylko problem był taki, że my się zatrzymywaliśmy może raz na miesiąc. A i tak mandatu nie było (śmiech).

Później to już machali tym lizakiem i wręcz nas dopingowali, żeby jechać jeszcze szybciej (śmiech).

Były też takie ananasy z zagranicy, które nie miały prawa jazdy i przy kontroli zamiast tego dawali dowód osobisty. I wkręcali policjantów, że to już taki dokument elektroniczny, na którym jest wszystko: dowód, prawo jazdy, dowód rejestracyjny i legitymacja studencka. Trzeba go tylko włożyć w komputer. No i jeden policjant podchodził do drugiego i mówił "Patrz, k", oni mają takie prawa jazdy, a my nawet komputera nie mamy?. I puszczali (śmiech).

W jaki sposób Achmetow zbudował taką potęgę jak na tamtejsze warunki?

Kiedyś graliśmy w rozgrywkach europejskich z CSKA Sofia i przegraliśmy z nimi 3:1. I odpadliśmy. On wtedy wszedł do szatni i powiedział tak: ?Panowie, ja mogę kupić każdego piłkarza na świecie - Zidane, Ronaldo, Figo. Mnie na to stać. Problem w tym, że oni nie będą chcieli tu grać. Dlatego wy musicie zrobić wszystko, żeby oni chcieli grać w Szachtarze?.

I po przegranym meczu nie musiał krzyczeć na nas, nakładać na nas kar finansowych czy zwalniać trenera. To wystarczyło, żeby dać nam bardzo do myślenia.

I poskutkowało. Do Szachtara trafiali coraz lepsi piłkarze, a drużyna liczyła się coraz mocniej na międzynarodowej arenie.

W 2005 roku Achmetow na transfery wydał prawie 100 mln euro, co na tamte czasy było przecież kwotą gigantyczną. Trafiali do nas coraz lepsi zawodnicy i dzięki temu w 2009 roku zdobyliśmy Puchar UEFA.

A to dla nas był gigantyczny sukces. Mistrzostwo możesz zdobyć wielokrotnie, ale europejski puchar to coś, co dla wielu z nas było największym sukcesem w karierze.

A Mariusz Lewandowski nieprzerwanie w tym składzie się trzymał i był ważną postacią zespołu.

Przez wiele lat udawało mi się utrzymywać wysoką formę i to mimo wielkich transferów i limitu dla obcokrajowców. A ci Brazylijczycy też pozwalali wejść nam na wyższy poziom i podnosić swoje umiejętności.

A takie nazwiska jak Willian, Matuzalem, Elano, Douglas Costa, Fernandinho, Adriano - to była taka ekipa, że głowa mała. Jak odbierałem przeciwnikom piłkę i dałem jednemu z tych Brazylijczyków "na jaja", to się nie przejmowałem, bo wiedziałem, że i tak przyjmie i zrobi groźną akcję.

Ale lata leciały i zdrowia nie dało się oszukać, więc po kilku latach musiałem już odejść z Doniecka.

Trafiłeś do Sewastopola, dlaczego akurat tam?

Tu historia jest dłuższa. Po zdobyciu Pucharu UEFA w 2009 roku miałem propozycję z Fenerbahce i już byłem na nią zdecydowany. Trener Lucescu też się zgodził, więc transfer był praktycznie dogadany. No i jak na złość wtedy trener trafił do szpitala z podejrzeniem lekkiego ataku serca.

Spędził dwa tygodnie w szpitalu i po powrocie do klubu był bardzo zdziwiony, że ja jestem jeszcze w Doniecku. O przenosinach do Stambułu już nie było mowy, więc przez pół roku zostałem jeszcze w Szachtarze.

Skończył mi się kontrakt i przeszedłem do Sewastopola. Również dlatego, że właścicielem klubu był Wadim Nowiński, dobry znajomy Achmetowa.

Na Krymie byłeś najbardziej doświadczonym zawodnikiem, można powiedzieć, że "prawą ręką trenera".

A kim ja tam nie byłem? W Sewastopolu zajmowałem się praniem ubrań, transferami, robiłem za prezesa, organizatora, kucharza - człowiek orkiestra. Tylko jeszcze mecze trzeba było grać (śmiech). Wszystkiego trzeba było ich uczyć. Jak organizować zajęcia, przygotować boiska.

Śmieję się czasami, że z pobytu w Doniecku mógłbym napisać książkę, a z Sewastopola - encyklopedię.

To była szkoła życia, która mi pomoże w dalszym życiu. Bo to jest szok - wszystko masz załatwione i podstawione pod nos, aż tu nagle wrzucają cię do głębokiej dziury i musisz wyjść z niej bez drabiny.

Ale udało nam się to wspólnie z zawodnikami uporządkować i stworzyć naprawdę ciekawy klub. Przyszedł trener Kononov i zaczęło się wszystko zazębiać. No ale wtedy wybuchła wojna.

Byłeś świadkiem tych wydarzeń, obserwowałeś aneksję Krymu na własne oczy?

Miałem wtedy jeszcze pół roku kontraktu w Sewastopolu. Zacząłem mówić głośno właścicielowi, że chciałbym odejść i wspólnie uznaliśmy, że to będzie najlepsza decyzja.

Bo było tam już naprawdę groźnie. Pół roku przed wybuchem wojny wysłałem do domu rodzinę i zostałem na miejscu sam, ale niedługo później też wyjechałem i skończyłem z graniem.

Ale zanim zrobiło się groźnie, to Sewastopol chyba był znacznie lepszym miejscem do życia niż Donieck?

Jeśli chodzi o samo miasto to rzeczywiście była różnica. My akurat mieszkaliśmy w Jałcie, więc nawet jeszcze lepiej, bo to był taki prawdziwy kurort. Mieliśmy fajny domek z wyjściem na tzw. "Carską Trapę", czyli szlak wędrówkowy i park botaniczny - coś pięknego.

Nie czujesz trochę, że na Ukrainie jesteś bardziej znany i doceniany niż w Polsce? Mało cię w mediach, nie brylujesz na salonach, nie pracujesz w roli eksperta. A przecież wiedzę na temat futbolu masz olbrzymią.

Ja nie muszę się pokazywać i być celebrytą, żeby ludzie mnie szanowali. Kto mnie zna, ten wie jaki jestem i z tego się cieszę. Dla mnie najważniejszą inwestycją jest rodzina, dzieci i nie muszę być na pierwszych stronach gazet albo robić za eksperta, komentatora czy brać udziału w programach talk-show.

Nie masz poczucia, że powinieneś swoje doświadczenie i wiedzę wykorzystać po zakończeniu kariery?

Ale nie jest też tak, że ja się od piłki odcinam. Cały czas gdzieś przy niej jestem, wiem co się dzieje w polskim i światowym futbolu. Zrobiłem papiery trenerskie, mam licencję UEFA Pro, więc mógłbym nawet prowadzić zespół w polskiej lidze.

Rozważasz, że kiedyś wyciągniesz licencję z szuflady i przejmiesz jakiś klub w Polsce lub w innym kraju?

No po coś ten kurs kończyłem (śmiech). Zobaczymy, jak ktoś się odezwie, to będę się zastanawiał. A czy celuję w Polskę lub zagranicę" Nie ma czegoś takiego jak "celowanie?. Dziś jesteś trenerem tutaj, jutro gdzie indziej. Pracujesz tam, gdzie cię chcą. To dotyczy nie tylko trenera, ale i menadżera, dyrektora, piłkarza i wszystkich związanych z piłką nożną.

Od którego z trenerów nauczyłeś się najwięcej?

Coś można wyciągnąć od każdego trenera, ale najlepszy był moim zdaniem Mircea Lucescu i mówię to z pełną odpowiedzialnością. Niesamowity człowiek i trener, strateg, psycholog. Jego metody pracy były czasami niekonwencjonalne, ale prawie zawsze działały.

Bardzo dużo wzorców od niego czerpię. On miał rentgen w oczach. Jak nie byłeś gotowy fizycznie, to nie grałeś. I nieważne, czy wcześniej strzeliłeś hat-tricka. Wszystkich traktował równo i każdy miał szansę na granie.

Ale nie tylko od niego. Wcześniej był też Nevio Scala, Bernd Schuster czy Leo Beenhakker. Miałem szczęście do dobrych trenerów.

Masz wiele ciekawych spostrzeżeń dotyczących funkcjonowania dzisiejszej piłki. Myślisz, że to efekt znajomości z takimi ludźmi jak Rinat Achmetow, który na biznesie zjadł zęby?

Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że to może mieć jakiś wpływ. Często wymieniam spostrzeżenia z ludźmi polskiego i europejskiego futbolu, w tym również z prezesem Sadowskim. Rozmawiamy o tym, jak funkcjonują kluby czy akademie na Wschodzie czy Zachodzie.

Muszę przyznać, że imponuje mi to, jak funkcjonuje Zagłębie. Podoba mi się ciągły kontakt na linii prezes-dyrektor sportowy-trener-akademia. Każdy wie co ma robić i jest stabilność w klubie. Cierpliwość jest bardzo ważna, a w polskich klubach jej niekiedy brakuje. Na szczęście nie w Zagłębiu.

Tutaj powstało coś, czego Zagłębiu zazdrości cała Polska. Wszyscy chcą trenować w tutejszej akademii, rodzice walczą, by ich synowie uczyli się futbolu w Lubinie. A to nie jest takie proste, bo żeby mieć taką możliwość, to trzeba coś sobą prezentować.

Rzeczywiście spotykasz się z opiniami, że Akademia Piłkarska KGHM Zagłębie to czołówka w naszym regionie?

Tak, i nie mówię tego przez to, że pochodzę z Lubina i jestem wychowankiem tego klubu. Świadomość tego, że Zagłębie to akademia zakorzeniła się już nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Nawet jak rozmawiam z ludźmi z zagranicznych klubów, to oni znają Zagłębie i dopytują mnie o szczegóły funkcjonowania akademii. A ja oczywiście opowiadam same najlepsze rzeczy (śmiech).

Tak jak wspomniałem wcześniej, nie mam żalu do nikogo w klubie za to, co robili poprzednicy prawie 20 lat temu. Ja jestem takim człowiekiem, że bardzo trudno mnie zdenerwować i sprawić, bym się na kogoś obraził.

Chyba, że ściągnie się ciebie z boiska po 30 minutach meczu reprezentacji Polski z Kazachstanem"

(śmiech) No tak" Ciągnie się za mną ta historia (Leo Beenhakker zdjął Lewandowskiego po 30 minutach meczu el. MŚ Kazachstan-Polska. Ten ze złością nie podał ręki trenerowi i zszedł od razu do szatni - red.). Ale to jest boisko. Nie raz na nim wybuchałem, ale czasami się przemyśli i przeprosi.

Tak było w Kazachstanie. Szatnia była zła, ja też przemyślałem sprawę i na drugi dzień zebrałem wszystkich na lotnisku - chłopaków, sztab - i przeprosiłem za swoje zachowanie. Powiedziałem, że jeśli jestem dalej potrzebny, to mogą na mnie liczyć 24 godziny na dobę.

I trzy dni później wyszedłem w pierwszym składzie na Portugalię i wygraliśmy 2:1. A później już ruszyło i awansowaliśmy na Euro 2008.

Czasem zastanawiam się, co ja bym zrobił jako trener w podobnej sytuacji. Ale dziś widzę, że to był bardzo mądry ruch Beenhakkera. Na następny dzień czułem, że on ode mnie zacznie ustalanie składu na Portugalię. Dał mi olbrzymi kredyt zaufania.

Skoro już o kadrze mowa. Rozmawiamy tuż przed decydującymi meczami w eliminacjach Mistrzostw Świata w Rosji. Jak twoim zdaniem będzie wyglądała końcówka" Zapewnimy sobie spokojny awans"

Nie ma co typować. Moim zdaniem sprawa jest już rozstrzygnięta, mamy bardzo dobrą drużynę. Trener Nawałka wykonał znakomitą pracę z chłopakami, jest mocny szkielet zespołu i nie ma miejsca na przypadek.

Trzeba wyjść na boisko i pokazać swoje umiejętności. A wtedy czy to Armenia czy Czarnogóra nie powinna być dla nas problemem. Moim zdaniem zagramy w Rosji.